Mój syn opadł na łóżku, które wynajęliśmy w schronisku, jak worek ziemniaków rzucony na dno piwnicy. Pozostał na nim przez całe popołudnie. Kiedy zasnął, wyciągnąłem spod niego plecak. Dopiero wieczorem się obudził, przebrał i umył. Mieliśmy za sobą kilkanaście godzin wędrówki po górach. Krócej, niż planowaliśmy, bo burza zmieniła nasze plany.
To była moja trzecia męska wyprawa z trzecim synem. Nie jedyna, ale tę w okresie nastoletnim traktujemy szczególnie. Umówiliśmy się, że po jej ukończeniu każda nasza pociecha powoli zaczyna wychodzić spod skrzydeł rodzicielskich na świat. Termin ustalamy po Sakramencie Bierzmowania, który w końcu ma potwierdzać dojrzałość. A tę z Kasią (moją żoną) rozumiemy szeroko: odpowiedzialność za siebie i umiejętność radzenia sobie w życiu bez stałej opieki rodziców. Od tego dnia pilnujemy, by poznawały powoli smak dorosłości.
Zasady są proste:
- wyprawa ma być wymagająca na tyle, by potrzebne były wcześniejsze przygotowania,
- jesteśmy tylko we dwóch (tata i syn) przez minimum dwadzieścia cztery godziny,
- mamy obawy, czy podołamy.
Każda z wypraw jest inna, bo uwzględnia oczekiwania i możliwości dziecka. Podczas pierwszej spaliśmy na Babiej Górze w śpiworach, a drugą przeszliśmy pieszo z Leskowca również na najwyższy szczyt Beskidów (40 km).
Więcej o znaczeniu inicjacji w życiu dziecka przeczytasz tutaj: https://www.wojtekolszewski.pl/inicjacja-dowiedz-sie-jak-skutecznie-sprzedac-dziecku-zycie-wartosciami/ Ma ona również wpływ na to, ile znaczy Twoje ojcostwo w jego życiu. O tym przeczytasz w artykule, gdzie piszę, że tatą się zostaje i czy warto wystawiać się na próbę.
Tym razem jednak potrzebowałem dobrej improwizacji. Pogoda sprawiła, że nie było tak trudno, jak planowałem. Z pomocą przyszedł mi … mój partner wyprawy. Kiedy rano stanęliśmy przed schroniskiem Markowe Szczawiny, to Szymon zdecydował. — Nie rezygnujemy! — rzucił z uśmiechem. — Idziemy na górę żółtym szlakiem, bo będziemy mieli rekord.
Dusiłem sprzeciw w sobie, bo śligo i mokro, ale to nie dla mnie ta wyprawa. Przyjąłem więc propozycję bez słowa. Przekonywałem siebie, że sobie poradzimy, jak wiele razy wcześniej. Wspięliśmy się po raz drugi Akademicką Percią i zbiegliśmy do Krowiarek. Znów poczułem w sobie tę radość przekraczania granic wytrzymałości. Niegasnący uśmiech na twarzy mojego syna pokazał, że on również. Przez całą wyprawę liczył tych, których wyprzedziliśmy. Uzbierało się ponad pięćdziesiąt osób.
Na Babiej Górze o poranku, w gęstej mgle dałem mojemu dziecku nieśmiertelnik z cytatem z Księgi Izajasza i wyjaśnieniem znaczenia jego imienia — tak, jak dwóm poprzedni synom. Nie przywykłem. Znów poczułem uścisk w gardle. Przytuliłem. — Jestem z Ciebie dumny! — krótko, by nie zauważył, że mięknę, bo przecież „chłopaki nie płaczą”.
Czasem myślę, że najważniejsze w tych męskich wyprawach dzieje się dzięki mojej żonie. Traktuje je na serio. Martwi się, kiedy nie ma nas w domu i wita z radością, gdy „marynarskim krokiem”, z zakwasami wysiadamy z samochodu pod domem. Widzę (choć chyba bardziej czuję), jak pomaga chłopcom dostrzec, że właśnie zrobili coś wyjątkowego. Zmieniają się i dorośleją. Docenia ich osoba, z którą do tej pory byli tak bardzo związani.
Funkcja trackback/Funkcja pingback